sobota, 13 kwietnia 2013

Korpiklaani, Metsatöll, Alibi, Wrocław 11.04.2013


Ach ci Finowie...zawsze wiedziałam, że to fajny naród, ale miałam ich jednak za spokojnych, trochę flegmatycznych ludzi. Korpiklaani zmienili to zdanie dość diametralnie:)

Klub Alibi to typowo studencka gawra, dotąd się tam nie zapuszczałam,ale pomimo, że tym razem na czas koncertu metalowa brać przejęła rządy to sporo widać było ekipy w stylu niezaangażowany muzycznie student politechniki :p Atmosfera była jednak dość przyjazna.Obsługa też bardzo miła - szczególnie barmani(ki)!


Na koncert pierwszego zespołu Metsatöll  (Estonia) spóźniliśmy się niestety, ale nawet te ostatnie 2, 3 kawałki dały co nieco posmaku - gitarowe dudnienie, wokal z piekła i oczywiście nieodzowne zachęty ze strony publiczności w stylu niecenzuralnym - tradycja.

Chwila przerwy i zaczęły się ruchy na scenie ze strony głównej atrakcji wieczoru. Ekipa  z  Korpiklaani zanim na dobre przystąpiła do dzieła przechodziła się parę razy krokiem spacerowym po scenie salutując w stronę  publiki puszkami z piwem :) No a później zaczęło się...powiadam Wam, o mało kapci tych moich na 32 loopy nie zgubiłam tam. Co fakt w największy kocioł pod sceną przezornie się nie pakowałam, ale nie będzie przesadą powiedzieć, że atmosfera wariackiej zabawy ogarnęła cały klub. Tak otwartych zwariowanych artystów dawno nie było mi dane oklaskiwać. 

Każdy z muzyków wydawał się z innej bajki - wokalista niczym pirat z dredami, basista jak leśny dziadek z brodą po pas, facet, który pocinał na harmonii niczym z Siczy Zaporoskiej nie przymierzając - łysy z bródką,  jeno zapleciona kitka mu się ostała (nadrabiał gołą klatą), skrzypce znów biegały na przaśno w koszulinie i portkach przepasanych powrozem, a gitarzysta w kapeluszu rodem z FOTN...widok był przedni. 

To co wyprawiało się na scenie i pod nią to osobna historia - kocioł wśród fanów, co chwilę ktoś wchodził na scenę lub skakał z niej czym muzycy się nie przejmowali zupełnie, czasem nawet skakali razem z fanami :) Wokalista w pewnym momencie skoczył w publikę i śpiewał niesiony na ich rękach, to znów biegał dookoła klubu, wstąpił zamówić piwo i wrócił na scenę...śmiechu była masa.

A sama muzyka ...czyste wariactwo, pęd, moc i zwariowane dźwięki, różnorodne, genialne w swej żywiołowości i energii...Co tam się działo - brykający muzycy, tnący hołubce, skaczący i tańczący, rycząca publika... i prawie żadnych barier między sceną i ludźmi; muzycy zachowywali się fantastycznie, a kontakt z fanami - GENIALNY!!!

Zagrano pełen zestaw alkoholowy oczywiście:"Vodka", "Beer, beer" i "Tequila", poza tym, m.in  "Husky sledge", "Metsalle", "Levan polkka", "Rauta" czy "Wooden pints".

Koncert trwał ponad dwie godziny i było to naprawdę genialne przeżycie!

Dzięki!!!!!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz