To nie tak, że w dzieciństwie lubiłam lalki... raczej plastelinę. I guziki. Moja babcia miała całe wielkie pudełko różnorakich i uwielbiałam się nimi bawić.
A jeśli lalki to takie szmaciane samodzielne przygotowane ze skrawków materiałów. I papier.
Ale lalki mają swój nieodparty urok. Zwłaszcza, że dość często ludzie zamieniają się z nimi rolami. Nawet nieświadomie, może na chwilę, ale grają rolę jaką ktoś im przeznaczył, dają się sobą bawić. Czasem trwa to całe życie.
Niestety.
Pacynki, marionetki, porcelanowe, dollfie, z drewna, nawet barbie...chociaż te ostatnie niekoniecznie.
Sama szyłam im kiedyś ubranka, dość pokraczne trzeba przyznać, ale niektóre z moich koleżanek miały do tego prawdziwy talent!
Jestem świeżo po lekturze "Lalek" Karoliny Święcickiej (no cóż, czasy Anne Rice i np. zakochanego w lalkach Taltosa Ashlara mam za sobą, ale było uroczo przyznam ;). Historia jest po części o lalkach dollfie, voodoo i magicznych a po części historia dawnej bizneswoman zamienionej w matkę na wychowawczym (szczery pogląd, muszę wyznać, że identyfikuję się z tym co napisała, na pewno obawiam...;)
Postanowiłam więc odkurzyć moje małe archiwum zdobyte w różnych muzeach, na czasowych wystawach...
Są piękne, chociaż zastygłe w bezruchu. Trochę jak bajkowe rzeźby.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz